A wtedy cały świat wydawał się zły. Trzeba było z nim walczyć. Nie rozumieliśmy z czym chcemy walczyć, liczył się tylko bunt. Ale gdyby ktokolwiek wytknął nam wtedy totalny brak argumentacji i realizmu w naszych celach i żądaniach, wykrzyknęlibyśmy mu w twarz, że połknęła i zeżarła go ta straszna machina społeczeństwa. I jest taki sam jak mistyczni ONI. Byliśmy pełni złości, niezrozumienia. Przynajmniej tak odbierali nas ci, którzy nie należeli do naszej grupy, pokolenia, świata, ONI. Przecież jedyne czego chcieliśmy to otoczenia gdzie coś ma sens i gdzie niesprawiedliwość nie istnieje. Karmiły nad piosenki martwych idoli. Byliśmy tak bardzo pod wrażeniem ich punktu widzenia, że stali się dla nas czymś więcej niż idolami, zostali naszymi mentorami.
W końcu coś musiało być jakąś stałą gdy emocje obracały nasze umysły w zgliszcza aby za moment na powrót uczynić cały świat ukwieconą łąką. Nie było rzeczy nieważnych, nawet jeśli znaczenie mocno na wyrost roztrząsało się na wieczornych spacerach.
Błędem było użycie liczby mnogiej.
To nie byliśmy my.
To byłam ja.
Wszystko wtedy było o mnie. Byłam sama we wszechświecie. Byłam wszechświatem.